Projekt i wykonaniee: M. Papuga

Moje wspomnienia z Brzozowej wiążą się z pobytem tu w okresie szkolnych wakacji. W tym czasie, a było to na przełomie lat 50-tych i 60-tych, pociągiem z ziejącą dymem i iskrami lokomotywą dojeżdżało się do Gromnika. Wysiadając z pociągu, można było zobaczyć, jak lokomotywa napełniała swój przepastny brzuch wodą z ramienia studni podobnej do żyrafy. Ze stacji szło się spacerem, gościńcem, aby po dojściu do „Wyszczekańca”, zobaczyć rozległy widok Brzozowej. Jeszcze tylko z górki, kilka powitań napotkanych krajan słowami „Szczęść Boże” i przez mostek obok stawu Pana Gniadka (Krzonioka) parowem do góry, do domu.

Powitanie z Babcią Julią, Terenią, Rózią i Frankiem. O siostrze mojego Ojca, Tereni, można by poemat napisać. To wzór wszystkich cnót, a pracowitość, pobożność, szczerość to tylko niektóre jej cechy, których było wiele. Po śmierci Dziadka Jana, przejęła rolę głowy rodziny i całe gospodarstwo. Odbudowała spalony w 1939 r. dom i nigdy nie narzekała na trudy dnia codziennego. Przy jej drobnej posturze i nie najlepszym zdrowiu, to był wysiłek ponad miarę. To człowiek czynu.

Po przyjeździe, na obiad podawano najczęściej młode kartofle kraszone masłem i koperkiem z zimnym zsiadłym mlekiem, nalewanym do kubków z wielkich glinianych dzbanków i kurczak.

Od rana biegałem na bosaka po łące pokrytej rosą i po ściernisku (to była sztuka!), rozkoszując się zapachem stogów siana i widokiem złocistych łanów zbóż gdzieniegdzie już koszonych oraz widokiem sadów pełnych śliw, grusz i jabłoni.

Pierwsze kroki po przyjeździe kierowałem do domu stryja Karola (na Cieślówkę), gdzie spotykałem się z towarzyszami zabaw Romanem i Leszkiem. Dom stryja cały pachniał miodem, a w czasie wizyt zawsze dostawało się pajdę chleba, albo podpłomyk i garniec miodu. Zabawy były różne, a to skoki w stodole na sterty siana, jazdy na kieracie, jak na karuzeli u stryja Franciszka, a to zjazdy z  górki na drewnianym rowerze zbudowanym przez stryja Karola – były to niezapomniane wrażenia.

Po pełnym wydarzeń dniu chodziło się spać na strych, gdzie w pościeli rozłożonej na ścianie zasypiało się jak suseł, aby rano być obudzonym pianiem kogutów.

Pamiętam też ceremoniał wypieku chleba z ciasta wyrabianego na zakwasie i dojrzewającego w wielkich dzieżach. Formowało się duże bochny wypiekane na liściach chrzanu w piecach chlebowych. Taki bochen Ciocia Terenia brała do rąk, robiąc nożem znak krzyża na jego powierzchni i kroiła pierwszą chrupiącą piętkę, którą zjadało się jak wielki rarytas. Takiego chleba ani w kraju, ani w moich licznych podróżach po świecie nigdy już nie jadłem, poza jednym wyjątkiem, kiedy to 3 lata temu będąc w Brzozowej zostałem ugoszczony również takim wspaniałym chlebem przez kuzynkę Walentynę.

W czasie pobytu na wakacjach starałem się być również czasami użyteczny, a to mieląc mąkę na żarnach, tnąc sieczkę w sieczkarni, pasąc krowy itp..

W niedzielę całą rodziną szło się do kościoła na sumę. Suma charakteryzowała się długim kazaniem, zwyczajowym zbieraniem datków na potrzeby kościoła, osobiście przez księdza. A kościół, jak i jego otoczenie, były pełne wiernych, bo Brzozowianie to religijna społeczność.

Wyjeżdżałem z Brzozowej zawsze z bagażem wspomnień, ale i kopą jaj, masłem owiniętym w liść chrzanu i słoikiem miodu.

 

 

Wspominał z perspektywy minionego czasu

 

dr Marian Cieśla